0

Ładowanie ...

Złociarka spod kaloryfera…

PRZESUŃ W DÓŁ

Czyli opowieść o maszynie, która pamięta więcej niż niejeden z nas

Przycupnęła sobie cicho w kącie, tuż obok kaloryfera. Jakby chciała się schować. Jakby miała nadzieję, że nikt jej nie zauważy. Ale ja ją widzę — codziennie. Przechodząc obok, zerkam na nią z czułością. Bo ta stara złociarka to nie tylko maszyna. To wspomnienie. Fragment innego świata, w którym rzemiosło znaczyło więcej niż masowa produkcja, a każda litera na okładce książki była dziełem rąk, czasu i cierpliwości.

Na pierwszy rzut oka — żelazna konstrukcja, surowa, ciężka, niepozorna. Stalowe sprężyny, grube śruby, uchwyt na pokrywie i zardzewiałe ślady dawnych działań. Widać, że swoje przeszła. Ale kto zna się choć trochę na historii drukarstwa, wie, że to skarb. Nazywamy ją złociarką, choć równie dobrze można by powiedzieć: “maszyna do tłoczenia wspomnień”.

Czym jest złociarka?

Złociarka to urządzenie wykorzystywane do tzw. tłoczenia na gorąco, czyli techniki nanoszenia złota, srebra lub kolorowej folii na powierzchnię materiału — najczęściej skóry, tektury, papieru. Proces ten wymagał precyzji, odpowiedniej temperatury i matryc z wypukłymi wzorami lub literami. A wszystko to — ręcznie ustawiane, ręcznie podgrzewane, ręcznie prowadzone. Dawniej takie maszyny były sercem introligatorni artystycznych i pracowni opraw książek.

Złocenie książki, zaproszenia czy okładki było oznaką luksusu. To nie był tylko efekt dekoracyjny — to był status. Na takiej maszynie wykonywano złocenia dla dyplomów, albumów pamiątkowych, aktów ślubnych, ekskluzywnych wydawnictw. Każdy ślad złota był świadectwem pracy ludzkich rąk i miłości do detalu.

Powrót do przeszłości

Patrzę na tę moją złociarkę i widzę ją w zupełnie innym miejscu. Nie w kącie przy gniazdku i kaloryferze. Widzę ją w przedwojennej pracowni. Drewniane podłogi, ściany wyłożone półkami pełnymi kaszt z czcionkami. Pachnie farbą drukarską, klejem i czymś jeszcze — być może szacunkiem do zawodu. Pracuje przy niej mężczyzna w fartuchu. Ma okulary zsunięte na czubek nosa i skupione oczy. Przykłada folię, dociska formę, sprawdza kąt nacisku. Tłoczy złoty inicjał na oprawie księgi ślubów dla urzędu w Grodzisku, albo ozdabia okładkę tomiku poezji wydanego przez lokalne stowarzyszenie artystów.

Maszyna warczy, skrzypi, czasem zgrzytnie. Ale działa. I każdy, kto choć raz trzymał w rękach książkę ze złoconym grzbietem, zna to uczucie — jakby dotykał czegoś świętego.

Złocenie było kiedyś czymś więcej niż efektem wizualnym. To był rodzaj podpisu — “to dzieło jest ważne”. Stare Biblie, księgi sądowe, dokumenty miejskie i królewskie rozporządzenia nosiły złote litery jak koronę. W XIX i XX wieku złocenie trafiło także do rzemieślników-artystów. Każdy introligator miał swoją złociarkę. Niektóre były ogrzewane na węgiel, inne miały mechaniczne podgrzewacze. W Polsce złocono książki jeszcze długo po wojnie — w małych, prywatnych zakładach, takich jak ten, który teraz prowadzę.

Czasem, gdy dzień jest trudny, siadam na podłodze obok złociarki. Kładę rękę na jej stalowej pokrywie i wyobrażam sobie, że znowu jest w ruchu. Że moje dłonie stają się przedłużeniem dłoni tych wszystkich, którzy byli przede mną. Że historia nie zniknęła, tylko śpi…

OBSERWUJ
Dark
Light