0

Ładowanie ...

Skan-Mir. Historia pewnego ocalenia…

PRZESUŃ W DÓŁ

Skan-Mir nie był zwykłą drukarnią. Nigdy nie był i mam nadzieję, że nigdy nie będzie.

Czasami życie szyje dla nas suknię, której kroju nie potrafimy od razu zrozumieć. Tak właśnie było, gdy pewnego dnia weszłam w historię drukarni – miejsca, które stało się moim małym wszechświatem.

Skan-Mir mieści się w ponadstuletniej kamienicy przy ulicy Śniadeckich 23, tuż przy Politechnice Warszawskiej. To miejsce bardziej przypominało zaczarowaną szafę – tyle że zamiast wchodzenia do Narnii, trafiało się do świata pachnącego papierem, tonerem i wieczną walką z bindownicą, która miała własne poglądy na temat wydajności pracy.

Założył ją w grudniu 1989 roku pan Mirosław Dankiewicz – człowiek, który potrafił rozpoznać gatunek papieru z zamkniętymi oczami i uważał, że prawdziwy drukarz nie potrzebuje siłowni, bo podnoszenie ryz papieru to najlepszy trening świata. Pod jego okiem drukarnia rosła – skromnie, ale solidnie – a ja wpadłam tam 18 lat temu jak po ogień… i zostałam, jakby ktoś przykleił mnie taśmą do biurka.

Kiedy pan Mirosław odszedł, stery przejął jego syn Piotr. Wspólnymi siłami walczyliśmy z drukarkami, które czasami były bardziej humorzaste niż ja w listopadzie, i z papierem, który miał zwyczaj kończyć się akurat pięć minut przed wielkim zamówieniem.

Życie płynęło swoim tempem aż do dnia, kiedy świat stanął na głowie – czyli do pandemii. Telefony ucichły. Klienci zniknęli. Papier leżał i wzdychał, że nikt go nie chce. A maszyny… maszyny wydawały się patrzeć na mnie z wyrzutem, jakby mówiły: “No i co teraz, Justyna? Może nauczysz się stepować, skoro nie ma co drukować?”

Ale wtedy zdarzył się cud.

Małgorzata Halber – nasza wierna klientka, anioł w ludzkiej skórze, dobry duch – założyła zbiórkę. I nagle okazało się, że w świecie pełnym niepewności są jeszcze ludzie, którzy wierzą w małe drukarnie bardziej niż ja wierzę w kawę o 7:00 rano. Dzięki niej, dzięki setkom serc bijących w tym samym rytmie, udało się zebrać środki na ocalenie drukarni. Od tamtej pory jestem tu wszystkim – szefem, pracownikiem, zaopatrzeniowcem, czasem nawet psychologiem dla drukarek przechodzących kryzys egzystencjalny.

Życie w Skan-Mirze to pasmo przygód:

– papier przyjeżdża zawsze wtedy, gdy akurat nie mam gdzie go wcisnąć (logika składowania to osobna dziedzina nauki),

– tonery kończą się w piątek po południu, bo oczywiście, że tak,

– a bindownica potrafi odmówić współpracy dokładnie wtedy, gdy klient stoi przy ladzie i mówi “ale to na już!”.

Ale mimo wszystko – to moje miejsce na ziemi.

To nie jest zwykła praca. To rozmowy z ludźmi, którzy przychodzą nie tylko po wizytówki czy plakaty – ale po rozmowę, po zrozumienie, po kawałek nadziei. Uwielbiam ten niepowtarzalny zapach papieru i to uczucie, kiedy gotowy plik zamienia się w coś, co można wziąć do ręki. I nawet wtedy, gdy maszyna zaczyna wydawać dźwięki jak stara pralka, a ja próbuję ją przekonać do pracy, śmiejąc się pod nosem, czuję, że jestem we właściwym miejscu.

Bo Skan-Mir to więcej niż drukarnia.

To opowieść o pasji, upartości i wierze w to, że nawet najmniejsze miejsce na świecie może być największym domem. A gdy czasem mam gorszy dzień i świat wali się na głowę, przypominam sobie jedno: Dzięki mojej drukarni mój dzień jest lepszy.

I znowu mam siłę podnieść taśmę, toner i…głowę. 

OBSERWUJ
Dark
Light