Czyli nostalgiczna podróż do czasów, gdy było nam wszystko jedno…

Był taki czas, kiedy świat wydawał się prostszy. Wchodziło się do Worda 97, otwierało nowy dokument…I pierwsza decyzja stylistyczna? Comic Sans. Bez wahania. Bez cienia wstydu. Bo przecież – wyglądało to TAK FAJNIE!
Chciałeś zrobić zaproszenie na urodziny? Comic Sans. Ogłoszenie o sprzedaży samochodu? Comic Sans. Podanie o pracę? (Tak. Byli i tacy.) Comic Sans. To była czcionka radosna. Dziecinna. Trochę niechlujna. Idealna, żeby wyrazić wszystkie emocje świata — od „Sprzedam Fiata” po „Wesołych Świąt od zarządu firmy Elbudex”. Wtedy nikt się nie przejmował “estetyką”, “brandingiem” ani “odpowiednią typografią”. Ważne było jedno: żeby było czytelnie i wesoło. A potem… przyszło opamiętanie.
Pewnego dnia zaczęliśmy zauważać, że nasze wizytówki wyglądają jak plakat do przedstawienia szkolnego klasy 3b. Że nasze certyfikaty „Specjalisty ds. Zaawansowanych Technologii” przypominają kartki „Wszystkiego Najlepszego z okazji Dnia Misia Pluszowego”. I że klienci jakoś dziwnie patrzą na ofertę wydrukowaną w czcionce, która mówi: „hejka, mam dziesięć lat i rysuję kwiatki w zeszycie!”.
Tak. Nadszedł ten dzień, kiedy wszyscy razem-Ja, Adam i Piotr zbiorowo schowaliśmy Comic Sansa do szuflady. (Obok neonowych długopisów żelowych i telefonów z antenkami.)
Ale wiecie co?
Czasami, gdy nikt nie patrzy, otwieram nowy dokument. Klikam w listę czcionek. Znajduję ją. Klikam. I przez chwilę czuję się jak dawniej – wolna, beztroska i szczęśliwa. Potem oczywiście wracam do pracy profesjonalnej czcionką bezszeryfową, bo #biznes #profesjonalizm. Ale w sercu? W sercu zawsze trochę Comic Sansa zostanie.
Morał?
Ważne, by z rozrzewnieniem wspominać nasze wybory z przeszłości…i równie ważne – nie drukować w Comic Sansie faktury dla prezesa.